Postrzeganie tłumacza w popkulturze

Pamiętacie scenę z kultowego filmu „Miś” Stanisława Barei, w której główny bohater – Ochódzki – preparuje list do byłej żony i biegnie przetłumaczyć go na język angielski? Tłumacz, ponieważ nie ma nic do roboty, ochoczo się bierze do pracy. Ot tak, „z marszu”.

Dzisiaj czasami można odnieść wrażenie, że od czasu filmu z 1981 roku, percepcja pracy tłumacza niewiele się zmieniła. Z takim obrazem tłumacza zakorzenionym w popkulturze zdarza się, że klientowi trudno zrozumieć, że obowiązuje kolejka zleceń (zwłaszcza, że żadnej fizycznej kolejki nie widzi), a tłumacz ma zazwyczaj rozplanowaną pracę na najbliższe dni. Istnieje społeczne zrozumienie co do tego, że w kolejce do lekarza czy do piekarni należy się ustawić i poczekać, co innego z przekładami.

Film pokazuje również, że ta sama osoba przyjmuje najpierw zlecenie na język angielski, a za chwilę „przekłada” ten sam list na język polski, czyli zarabia za dwa zlecenia z niewielkim nakładem pracy. Film ten jest oczywiście satyrą, natomiast w pamięci odbiorców pozostaje zakrzywiony obraz profesji tłumacza, który zwykle pracuje niemało, w nienormowanych godzinach i często nie może sobie pozwolić na urlop. Konkurencja na rynku usług językowych jest duża, więc stawki nie są wygórowane, a wręcz w obecnych czasach nie nadążają za tempem inflacji. Należy też pamiętać, że etyka zawodowa nakazuje uczciwe rozliczenie wykonanej pracy – w przypadku zleceń pisemnych według liczby znaków w tekście, a w przypadku ustnych – według liczby godzin.

Wydawałoby się, że uwielbiany przez wielu Polaków film „Miś” to satyra na dawno minioną, socjalistyczną rzeczywistość. Jednakże czasami również dzisiaj można mieć wrażenie, że od czasu do czasu wpada do biura taki „Ochódzki”.

Źródło zdjęcia: facebook.com/SekcjaGimnastyczna